Czesław Miłosz
Rozglądałem się po nieznanym roku, wiedząc, że niewielu
przybywa z tak daleka, blask napoił mnie jak woda roślinę.
Był to wysoki rok, lisowatego koloru, jak przecięty pień
redwoodu albo na pagórkach liście winogradu w listopadzie.
Tętno muzyki mocno biło w jego uroczyskach i pokojach,
zbiegające z ciemnych gór dopływy zaplatały się.
Łomotaniem w bębny konga witało mnie pokolenie ubrane
w szaty wzorzyste obszyte dzwoneczkami.
Gardłowe jego pieśni ekstatycznej rozpaczy powtarzałem,
idąc wzdłuż morza, kiedy przybój niósł chłopców na deskach
i zmywał mój ślad.
Na samej granicy zamieszkanego czasu uczono się chodzić
na dwóch nogach i wymawiać znaki nakreślone w zawsze
dziecinnej księdze rodzaju.
Opowiadałbym, gdybym umiał wszystko co jedna pamięć
może zebrać na chwałę ludzi.
O słońce. O gwiazdy, mówiłem, święty, święty, święty, byt
nasz
podniebny i dzień, i wieczne obcowanie.
z tomu „Miasto bez imienia”, 1969
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz